wtorek, 25 kwietnia 2017

Poród siłami natury

Jutro mija drugi tydzień od narodzin małego. Jest o czym pisać...
Pojechałam do szpitala, bo czułam silny ból w dole brzucha i lędźwiach. Z resztą tego samego dnia byłam na wizycie kontrolnej u lekarza i on mi powiedział, że poród może być lada moment, bo główka dziecka jest już bardzo nisko w kanale rodnym. Położyłam się do łóżka po 23.00, ale nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, aż w końcu zapadła decyzja, żeby jednak pojechać do szpitala. Była 1.00 w nocy.
Tym razem trafiłam na fajnego lekarza dyżurnego. Zostałam przyjęta na porodówkę. Pani położna podpięła mi aparaturę do zrobienia KTG, które trwało około 40 minut. Potem mogłam się spokojnie położyć i spać. Co jakiś czas sprawdzała tętno dziecka. Nad ranem miałam jeszcze mocniejsze skurcze, ale potem wszytko zaczęło uspokajać. Mimo to lekarz dyżurny podczas porannego obchodu stwierdził rozwarcie na 3 cm i powiedział, że będę rodzić. Zalecił podanie oksytacyny. Czy słusznie czy nie? Do dziś się zastanawiam. Podano mi ją około 7.30 rano, a urodziłam o 12.45. Czy bolało? No pewnie, i to jak... Czy żałuję? Nie!! Najgorzej było, kiedy położna kazała mi "przepuścić" skurcz na oddechu. Ból był wtedy nie do zniesienia. Przy parciu nie bolało, tyle że traciłam oddech. Fakt jest taki, że nie umiałam przeć i gdyby nie wskazówki pań położnych, to nie wiem jak by było. Pierworódka... nieźle się ze mną namęczyły... Przez chwilę siedziałam na piłce pod prysznicem, potem przy łóżku, dopóki ból nie był tak silny, że ta pozycja przestała być "wygodna". Podano mi jakiś gaz rozluźniający, ale on praktycznie wcale nie znieczulał. Lekarz odbierający poród przebił mi łożysko, żeby odeszły wody płodowe. Poczułam wtedy ciepło. W pewnym momencie zaczęło mi brakować sił i panie zdecydowały, żeby mi dożylnio podać glukozę.
Najbardziej utkwił mi w pamięci głos mojej mamy, dobiegający z korytarza. Przyjechała, żeby sprawdzić, co się dzieje, ale nie pozwolono jej wejść na salę. Musiała czekać na korytarzu. Mimo to zrobiło mi się lepiej i raźniej.
Druga rzecz, którą pamiętam, to pan kangurujący swoje nowo narodzone dziecko. Podobno tak się robi, jeśli kobieta ma cesarkę. Bardzo mnie to rozczuliło i chciało mi się płakać.
Nie mogłam sobie poradzić z wypchnięciem małego i położne naciskały mi brzuch, żeby pomóc. Nacięto mi też krocze. Kiedy się już w końcu udało, ból minął jak ręką odjął. Nie czułam nic, kiedy "rodziłam" łożysko ani wtedy, kiedy mnie zszywali, a trochę to jeszcze trwało, Mały leżał najpierw na mojej piersi, a potem mi go do niej przystawiono. Podczas zszywania trafił pod specjalną lampę, żeby mógł się rozgrzać, a potem na oddział noworodków. Ja go znowu zobaczyłam dopiero jakieś dwie godziny po porodzie.
Cieszę się, że udało mi się urodzić naturalnie, że nie była potrzebna cesarka. Nie ma słów, które mogłyby opisać towarzyszący temu ból, ale mimo to dziś podjęłabym taką samą decyzję i nie rozumiem kobiet, które płacą za cesarskie cięcie dla swojej własnej wygody,
W zasadzie dopiero od wczoraj mogę w miarę normalnie chodzić, a od porodu minęły już prawie dwa tygodnie. Lekarze nie poinformowali mnie o nierozpuszczalnych szwach. Dowiedziałam się o nich dopiero podczas wczorajszej wizyty kontrolnej u mojego lekarza prowadzącego w Krakowie. Śmiał się, że usunął "chwasta". Przynajmniej mogłam zacząć jakoś w miarę normalnie funkcjonować.
Jeśli kiedyś będzie mi jeszcze dane rodzić, to na pewno nie będzie to szpital w Nowym Sączu. Opieka pań położnych i salowych jest bez zarzutu, ale co do opieki lekarskiej - nie jestem przekonana. Pan ordynator chciał mnie wypisać już w piątek przed świętami i zostaliśmy na oddziale tylko dlatego, że mały nie przybrał na wadze. Wyszliśmy następnego dnia mimo podwyższonej bilirubiny, którą tydzień później musiałam skontrolować w szpitalu w Limanowej, bo tak zalecił lekarz pediatra. Jak poszłam po wypis i na kontrolę do poradni ginekologicznej, bo mnie mnie bardzo bolało i chciałam, żeby mnie lekarz zbadał, to usłyszałam komentarz od pana ordynatora, że najpierw panie wychodzą na własne życzenie na święta, a potem się dziwią, że muszą wracać. Ja się wcale nie prosiłam o wypis. Nawet się już pogodziłam z tym, że ze względu na żółtaczkę małego musimy na święta zostać w szpitalu. Lekarz zadecydował inaczej.
Warunki lokalowe w Sączu są średniej jakości, przypominają czasy poprzedniego ustroju. Ściany aż wołają o to, żeby je ponownie pomalować, a łóżka są do wymiany. Jak już wspomniałam opieka pań położnych i salowych jest na medal. Są bardzo życzliwe, pomocne, cierpliwe odpowiadają na pytania i tłumaczą co robić.
Co do lekarzy, to tak jak napisałam. Poza tym nie powiedziano mi, jak mam pielęgnować ranę. Dowiedziałam się o tym od mamy i z internetu... Jako pierworódka mam prawo nie wiedzieć pewnych rzeczy...
To były ciężkie dwa tygodnie. Moja mocno ograniczona mobilność połączyła się z nieustanną troską o małego... a to, że za mało waży, a to że żółtaczka, a to że znowu nie je... Muszę zluzować, bo zwariuję. Gdyby nie ogromna pomoc najbliższych, to pewno by się skończyło depresją poporodową. Jak tu dbać o moje maleństwo, kiedy nie mogę normalnie usiąść i każdy ruch powoduje ból w kroczu? Na szczęście częściowo mamy to już za sobą.
Sporo się nauczyłam w ciągu tych ostatnich dni, np. żeby nie panikować, kiedy dziecko się zachłyśnie pokarmem albo powietrzem. Panika to najgorszy doradca. Dużo jeszcze przede mną, ale cieszę się z mojego małego skarbu i chwytam każdą chwilę.

Kinga

Ps. Padło pierwsze mocne postanowienie, żeby nie dawać dziecku smoczka. Koleżanka mnie przekonała, że lepiej sobie teraz pomóc niż męczyć się przez następne kilka miesięcy. W sumie mały nie potrzebuje smoczka przez cały czas, sam go wypluwa, więc może nie będzie jakiegoś wiekszego problemu z odstawieniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz